Urodziła mnie martwą

Urodziła mnie martwą;
W brązowym,
Kolor był brązowy;
Maź taka, i nie płakałam,
Powiedziała mi.
Wszyscy myśleli, że nie żyję.

A ja nie wiem, jak
Otworzyłam oczy, musi być —
Bo przecież jakbym nie widziała światła
Nie wiedziałabym — że się coś stało
Coś się zmieniło
Coś nie jest takie samo
Nie będzie jakie było
Żyję.

Ona jadła mnóstwo orzechów.

W ogrodzie były,
Włoskie, laskowe;
Ona na mnie czekała
I sobie jadła
Kiedy tylko chciała
Orzechy z ogrodu.

A choć jej nie widziałam w ogrodzie
Bo byłam w niej,
O takiej chcę pamiętać:
Je orzechy,
Gdzie ja chodziłam
Widziałam orzechowce i jabłonki
Jadłam, a byłam małą dziewczynką.

W każdej matce jest coś z dziecka
Którym była zanim się stała matką.
To widać, po tym jak wspomina.

Człowiek jak chodzi, stawia krok.

W tym ogrodzie był mój dziadek
Był mój ojciec.
Nie wierzyłam w rajską opowieść,
Bo przecież tyle jest:
Po co brać to zabronione.

Tam zabroniona była dzika gruszka.

Pojawiła się
Urosła, nie wiadomo skąd.
Dziadek jej nie ściął
I zaczęła przynosić
Małe, bardzo żółte gruszki.
Słodkie
Jak je zostawić w sianie na trochę.
Mogłam je jeść,
Jak dziadek powiedział że dobre.

Wyjął jedną
Z górki siana w pełnym słońcu
Wyciągnął do mnie rękę
Nie jadłam takiej gruszki nigdy przedtem.

A babcia miała gruszki.

Ta babcia z gruszkowym ogródkiem
Była kobietą co kiedyś czekała
Na kobietę która potem czekała na mnie.

Jej gruszki wystarczyło, spadły z drzewa
I już były gotowe do jedzenia
Po zwyczajowym opłukaniu.

Tereniu, idź do ogrodu, nazbieraj sobie gruszek
Mówiła jak przyjeżdzałam.
Wiedziała, że kocham owoce.

Dziadek z ogrodem jabłkowym
Miał kiedyś babcię,
Ale ona umarła kiedy byłam bardzo mała.
Nie pamiętam jej.

Babcia z gruszkowym ogródkiem
Małym, ale dobrym,
Też miała dziadka
Ale on umarł zanim się urodziłam.
Był tatą kobiety która czekając na mnie,
Jadła orzechy.

Babcia gruszkowa, Lucyna
Była kobietą spokojną;
Równowaga —
Była we wszystkim co robiła.
Jeśli by jej pomagać w domu,
Pokazałaby, czego trzeba;
Miała ten dar, umiała wskazać
Bez nadużycia.
Nigdy nie podniosła na mnie głosu.

Dziadek jabłkowy, Teodor
Był człowiekiem głównie czerstwym;
Taki typ, co się krzepko porusza,
Stanowczy, ale nie krzyczy.
Słyszałam raz, jak strzelają z bata
Chłopcy w wiosce.
Ja próbowałam,
Wyszedł na podwórko:
Mam przestać.
Straszę kury.

O Teodorze tyle trzeba wyjaśnić
W jego ogrodzie były głównie jabłonie
Ale miał też truskawki, poza sadem
Ogórki i pomidory.
A dziecko mogło sobie pójść i jeść
Co chce.

Jabłka były szczepki domowej;
Wystarczyło się wgryźć
Już puszczały soki
Jabłkowe, nie wodę;
Nie za duże, ale bardzo czerwone
Kształtne, jak malinówki
Pod drzewem było zawsze mnóstwo.

Ja tam przyjeżdzałam przed zbiorami, latem.

Nie było mi wolno się wspinać na drzewa,
Ale tego sobie odmówić nie mogłam,
Musiałam wpierw wiedzieć, że umiem,
Żeby sobie darować,
Choć to przyjemne, siedzieć na gałęzi
W chłodnej bryzie.
Nigdy nie spadłam,
Choć takie było ostrzeżenie;
A może i nie urwałam niczego —
Bo mi było wolno jeść z drzew.

Miałam pozwolenie wziąść.
Dał mi je dziadek.
Dał mi je ojciec.

Niektóre z gałęzi były nisko
I nigdzie się nie trzeba było wspinać.
Przez ogromną większość czasu
Nie chodziłam po drzewach
A zrywałam sobie owoce.
Te wynalazł Teodor;
Szczepki zrobił.